Wielki sezon

0
617

Mehis Heinsaar

Robert H. był poetą kawiarnianym, zagadkowym i upartym. Gdy spotykaliśmy go na ulicy, kłanialiśmy się mu z daleka, wołaliśmy go do nas. Z początku nie okazywał nam niechęci, podchodził, uśmiechał się i dawał wciągnąć się w rozmowę. Gdy pytaliśmy go dokąd idzie i czy był na uniwersytecie, za każdym razem odpowiadał, że jego uniwersytetem jest kawiarnia. W miarę upływu czasu nie reagował na nasze zaproszenia tak optymistycznie i oddalał się. Można go było spotkać w małych, ukrytych kawiarenkach, uparcie szukającego inspiracji. Zawsze z mocno zatemperowanym ołówkiem za uchem i parującą filiżanką kawy przed nosem.

Przed około rokiem Robert H. zaczął coraz częściej odwiedzać starą uniwersytecką kawiarnię, co nas ucieszyło. Ponieważ stawał się coraz bardziej mroczny i interesował się tylko tym, co dotyczyło niego, przestaliśmy okazywać mu swoje zainteresowanie. Wystarczało nam, że mogliśmy go obserwować. Czasami w ciche popołudnia zdarzało się jednak, że poeta pojawiał się i zaczynał recytować:

milcząc piliśmy
poranną kawę
ty            ja
i śmierć
twarze jeszcze zmęczone
jak u małych dzieci
jeszcze jest czas na wszystko
kiedyś w południe
z na wpół otwartego okna
ujrzymy
zdziczały ogród
gdzie pomimo
jeszcze szczeka
pies

Czy ten wiersz był dłuższy, czy tak się kończył, nie wiem. W każdym razie był piękny. Tak piękny, że wzruszył nas i zaczęliśmy klaskać, ale Robert H. widocznie tak tego nie odczuł, bo w pośpiechu opuścił kawiarnię. Wzrastające rozdrażnienie poety przysparzało nam wielu trosk, a obserwowanie jego nastroju, sposobu picia kawy i pisania stało się naszym hobby. Ten głęboko zakorzeniony rodzaj nerwowości musiał mieć swoje powody. Pewnego dnia jeden z nas, prawdopodobnie Onnuks, przybył z radosną nowiną, że wszystko ma swoją prawidłowość. Dowiedział się mianowicie, że u Roberta H. zaczął się wielki sezon. Ta wiadomość ożywiła nas, ale także sprawiła, że staliśmy się bardziej ostrożni. Od tego momentu cicho poruszaliśmy się w rzeczywistości Roberta H. i śledziliśmy upartego poetę z oddalenia, niezauważani przez niego. Spostrzegliśmy, że coraz częściej przychodzi do starej kawiarni na uniwersytecie i szybko wybiera stolik w kącie. My naturalnie siadaliśmy na przeciw. Gdy jakiś kawiarniany gość usiadł zbyt blisko Roberta H., lub (nie daj Boże!) chciał się do niego dosiąść, spieszyliśmy poecie z pomocą. Coraz rzadziej opuszczał on swój stolik, siedząc bardzo skoncentrowanym nad filiżanką kawy. Zatemperowany ołówek za uchem, kartka papieru jak oskarżenie.

Po upływie około tygodnia doszło do tego, że Robert H. nie mógł sam wstać. Zastygał w bezruchu, zaczynał zrastać się z meblem. Gdy próbował podnieść się, żeby przynieść sobie nową kawę, zamiast poety podnosiło się krzesło. Wyraźnie było widać, że w dużej mierze jego siedzenie i plecy zrosły się z krzesłem. Ten fakt zmusił nas do działania. Ponieważ Robert H. nie był w stanie samodzielnie przynieść sobie kawy, zaproponowaliśmy mu dyskretnie, żeby jeden z nas mu usługiwał, oczywiście do chwili, gdy narodzi się Wielki Wiersz. Robert H. słuchał ze zmarszczonymi brwiami, spod których biło mroczne spojrzenie. Początkowo wahał się czy przyjąć pomoc, ale ze względu na nasz upór zgodził się, ale pod warunkiem, że podczas powstawania Wielkiego Wiersza będziemy możliwie najciszej, by nie zakłócać jego koncentracji. Przyrzekliśmy mu to.

Byliśmy bardzo podekscytowani. Mogliśmy mieć swój udział w tworzeniu Wielkiego Wiersza, byliśmy świadkami misterium. Nasza rola polegała tylko na podawaniu kawy, ale wykonywaliśmy to zadanie z wielką odpowiedzialnością. Wszystkich gości, którzy zachowywali się zbyt głośno, z uwagą patrzyli na Roberta H. lub którzy nie wiedzieli, że kawiarnia może być dla kogoś świętym miejscem, wyrzucaliśmy od razu. Cicho i bez rozgłosu. Co godzinę jeden z nas kupował Robertowi H. nową kawę i stawiał przed nim na stoliku, po czym szybko oddalał się. Naturalnie opuszczaliśmy czasami kawiarnię, bo mieliśmy także winne obowiązki, pracę i rodziny, którymi musieliśmy się opiekować. Nocą zostawialiśmy poetę samego, bo tylko wtedy można było przeprowadzić w kawiarni inwentaryzację.

Siedzenie i plecy Roberta H. tak mocno zrosły się z krzesłem, że oddzielenie go nie obeszłoby się bez cielesnych ran. Poeta jednak o tym nie myślał, był skoncentrowany wyłącznie na narodzinach Wielkiego Wiersza. Nie chciał wiedzieć o niczym, co się dookoła niego dzieje, pił tylko kawę i coraz mocniej wtapiał się w mebel. Po kolejnych trzech tygodniach ciężko było powiedzieć, gdzie kończył się Robert H., a gdzie zaczynało się krzesło. Jego tułów wrósł w oparcie krzesła, a dolną część ciała pochłonęło siedzenie. Nogi Roberta H. przybrały formę cienkich nóg krzesła, tak że powstało wrażenie, że jego buty były nie na jego nogach, lecz na nogach krzesła. Z głową poety stało się podobnie – kark stopił się z oparciem. I tylko twarz zachowała swoją formę, ale wyglądała, jakby była tylko maską, która żyła, oddychała i reagowała na otoczenie. Mieliśmy ręce pełne roboty, żeby odsunąć od Roberta H. tłum gapiów. Jednocześnie zwiększył się zakres naszych obowiązków, zauważyliśmy bowiem, że poeta nie może samodzielnie pić kawy. Miesiącami nieużywane ręce nie odróżniały się niczym od reszty ciała, które było krzesłem. Tylko palce walczyły dzielnie, niczym z najgroźniejszym przeciwnikiem, Wielkim Wierszem. Postanowiliśmy pomagać Robertowi H. w piciu kawy. Kiedy najodważniejszy z nas zbliżył się poraz pierwszy z filiżanką do twarzy poety, ten zamknął usta i przy pomocy brwi i mięśni warg dawał wyraz swojemu niezadowoleniu. Po długim tłumaczeniu zgodził się otworzyć usta. Sposób łykania, z około pięciominutowymi przerwami, pozwolił mu wypić jedną filiżankę kawy w ciągu godziny. Czynność ta była także utrudniona, ponieważ Robert H. nie mógł w ogóle ruszać głową. Aby upewnić się, że kawa na pewno dotarła do jego żołądka, musieliśmy potrząsnąć krzesłem, a raczej krzesłopodobną postacią.

Wielki Wiersz wymagał wiele czasu. Zima powoli przeistaczała się w przedwiośnie. Pewnego słonecznego poniedziałkowego poranka, po paru cichych dniach, kawiarnia była znowu otwarta. Odwiedziliśmy ją całą grupą z nadzieją, że Robert H. zakończył swój wiersz. Niestety zawiedliśmy się. W pełni zaskoczeni zauważyliśmy, że poety nie było. W narożnym stoliku nie było śladu Roberta H., żadnych butów pod nogami krzesła, żadnej twarzy w oparciu, żadnych palców wyrastających z poręczy. Czy to możliwe, że całkowicie zamienił się w krzesło? Nie chcieliśmy w to uwierzyć. Przecież to nie mogło tak szybko się stać! Gdy zapytaliśmy kasjerkę i panią zmywającą naczynia, co się stało, odpowiedziały, że pod koniec tygodnia był w kawiarni urządzany bankiet i wszystkie stoły i krzesła zostały poprzestawiane. Po imprezie zostały one z powrotem odstawione na swoje miejsce, ale przypadkowo. Zadaliśmy pytania kelnerce i sprzątaczce w kawiarni: „Ale czy nie zauważyła pani, że jedno z krzeseł miało buty na sobie? I że jedno oparcie miało twarz, mocno skoncentrowaną twarz?” Albo: „A ta delegacja, gdy opuszczała swoje miejsce – czy nikt z nich nie usłyszał żadnego odgłosu?!” Kobiety wzruszyły bezradnie ramionami. Nie, nie słyszały niczego i niczego nie widziały.

Biedny Robert H., co mogło się z tobą stać w ciągu tego weekendu? Długo się naradzaliśmy i stwierdziliśmy, że wszystkie krzesła trzeba po kolei przejrzeć. Po około godzinie zauważyliśmy (to był chyba znowu Onnuks), że oparcie jednego krzesła, które stało przy oknie, ma wybrzuszenie, które przypomina nos. Po bliższej obserwacji, to znaczy, po zerwaniu pewnej ilości żółtych sznurków i waty z oparcia, natknęliśmy się na różowy, ledwo oddychający nos. Ogromnie się ucieszyliśmy. Po usunięciu kolejnych nici zaczęły ukazywać się nam rozpalone, zielonoszare oczy. Te oczy mogły należeć tylko do Roberta H. I co było fascynujące – pomimo rozpalenia świeciły jasno jak gwiazdy na niebie. Taki wzrok można spotkać tylko u zakochanych lub u ludzi, którzy zostali czymś mocno zaskoczeni. W przypadku Roberta H. mogło oznaczać to tylko jedno – Wielki Wiersz ujrzy światło dzienne.

Cieszyliśmy się jak dzieci, okazując nasze zadowolenie poecie. Zamówiliśmy sobie kawę, a dla Roberta H. dwie, bo oczywiście sobie na to zasłużył. Lecz po chwili radości nadszedł moment zadumy – przecież on nie miał już ani ust, ani rąk za pomocą których mógłby ten wiersz powiedzieć lub napisać. Zostało z niego tylko krzesło, ale jak krzesło może wyrecytować wiersz? Przecież przez jego usta przebiegają nici, zszywając je, a każda próba ich otwarcia sprawia mu wielkie cierpienie. Trzeba było wymyślić coś innego i zaraz wszyscy zatonęli w zamyśleniu. Po chwili dało się słyszeć nieprzyjemny odgłos. Wychodził on z krótkimi przerwami w pewnym ustalonym rytmie. Pojęliśmy, że to Robert H. wydobywa z siebie dźwięki zza zszytych ust. Po niskim tonie następował wysoki, potem niski, i znowu wysoki itd. Pomiędzy niektórym następowały dłuższe przerwy i znów od początku. Czy chciał coś przez to powiedzieć? Czy naprawdę w ten sposób dyktuje nam ten wiersz? Na widok nerwowo oddychającego nosa i dźwięk stukających nóg krzesła stwierdziliśmy, że poeta dyktuje nam wiersz. Jeden z nas wpadł na pomysł żeby zapisać wszystko na kartce jako metrum. Po około czterech minutach powstał następujący wzór:

. – . – – .
. – . – –
. – . – – .
. – . – –

przerwa.

To jambiczne metrum pojawiło się dwukrotnie na papierze. Wiersz z dwunastoma strofami. To nie żart. Okazało się, że Robert H. cały wiersz, słowo w słowo, miał w głowie, a raczej w oparciu. Podczas wymrukiwania jego wzrok sięgał tak daleko, jak tylko mógł, wyglądał jakgdyby widział każdy wyraz na horyzoncie. Kto wie, może tak było w rzeczywistości. Po wierszu albo może taktycznym jego wyrażeniu, Rober H. zatonął w fantasmagorii. Jego wzrok stał się pusty, a oddech zanikał. W dziwny sposób wyczuwaliśmy jednak siłę jego twarzy. Czuliśmy, że to, co Robert H. próbował przekazać dalej to Wielki Wiersz. Siedzieliśmy przy nim do wieczora, patrząc bezsilnie, jak pochłania go krzesło, aż ostatecznie nic z niego nie zostanie. Czy może kawiarnia  wielki świat kawy – zabiera go w ten sposób? Co za światło, co za pokoje, co za zapachy oczekują go? Nie wiemy tego. Możemy tylko spekulować. Stwierdziliśmy, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, wszystko, co było w naszej mocy. Przed wyjściem postawiliśmy na każdym stoliku dużą kawę. Ku pamięci naszemu przyjacielowi, poecie Robertowi H.

 

Źródło: Na Marginesie – studencki magazyn okołoliteracki.

Tłumaczenie: Marta Kumpiń (z niemieckiego).

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj