W obawie przed wojną, wiosną 1940 roku moja rodzina, w tym ja – kilkuletnie dziecko, wyjechała do „spokojnej Estonii, w której nie będzie wojny”. Złożyło się jednak tak, że to tutaj zastała nas wojna i przetrwaliśmy te ciężkie lata aż do 1945 roku. W sierpniu tego roku, po niemal osiemdziesięciu latach, miałem sposobność odwiedzić kraj mojego dzieciństwa ponownie. Oto garść wspomnień i kadrów z mojego dzieciństwa i mojej podróży.
***
Mimo mego przedwojennego wieku, w sierpniu tego roku znów wybrałem się do Estonii, przede wszystkim do Tartu. Moim celem było odwiedzenie tych miejsc, na których w czasie wojny moja Matka uwieczniła mnie na zdjęciach. Dodam, że oprócz zdjęć – zachował się i działa tamten aparat! Tym razem jednak zdjęcia robiłem czymś nowocześniejszym.
Jeszcze podam trasę, jaką przebyłem. Z Wrocławia przez Warszawę do Tallinna. Hotelik naprzeciwko dworca kolejowego – 10 sierpnia. Na drugi dzień mój znajomy esperantysta zawiózł nas via Peedu do Tartu. To była środa. Hotelik w pobliżu kościoła św. Pawła. Czwartek i piątek w całości poświęciliśmy na zwiedzanie. W sobotę rano – udaliśmy się pociągiem to Tallinna (jeszcze w latach 90. jechało się cztery godziny, teraz jedzie się dwie). Tramwajem na lotnisko, samolotem jednym, drugim do Wrocławia. Przy okazji córce pokazałem to co jest mi drogie.
***
Po Moście Kamiennym, jednym z symboli Tartu, wysadzonym w 1941 roku, pozostały kamienie rozrzuconych po mieście. Jeden z nich leżał na chodniku przy Riia maantee, gdzieś między domem Oskara Lutsa a domem profesora Kurvitsa. Idąc do miasta z rodzicami lub babcią, przechodząc obok niego, „musiałem” na niego wleźć. Teraz takie kamienie z granitowej obmurówki mostu ułożone są na ulicy Rüütli. Kamienie, które kiedyś stanowiły wyzwanie, dziś nie wydają się takie ogromne.
Cieszy mnie, że zachowano dużą część kocich łbów na wielu uliczkach. Zapewne jest to uciążliwe dla kierowców, ale wyasfaltować je byłoby zbrodnią.
Okazuje się, że w Tartu jest jeszcze coś, co okazuje się mniejszym wyzwaniem i co również zauważyła moja córka, pod której opieką (jednak) byłem – znacznie więcej potrafiłem jednego dnia przejść, niż zdołam we Wrocławiu. Tutaj jeden kilometr zaczyna już być granicą możliwości, a tam chodziłem, chodziłem. Jednak na wieżę katedry nie odważyłem się wdrapać.
***
Ponownie spotkałem się z Panią Virve Kurvits, córką Aleksandra Kurvitsa, botanika, którą pamiętam z lat wojny. Jak na moje ówczesne wyobrażenie była dużą dziewczyną. Nadal mieszka w części domu rodziców i nadal – na ile sił starczy – pracuje wraz z mężem w ogrodzie (A. Kurvitsa selektsiooniaed, przy Riia mnt).
***
Co raz mniej ludzi mówi po rosyjsku. Młodzi tego języka nie uczą się, starzy, po uzyskaniu przez kraj niepodległości – zapominają nie używając.
***
Dołączam kilka kolaży zdjęć.
Szanowny Panie, wspaniałe zestawienie fotografii.