Stał się jednym z nich. Z bezrobotnego czarownik. Po prostu. Można by rzec, że najzwyczajniej w świecie przyjmował niezwykły świat. Lecz wtedy kropka. Pozostawałoby tylko dziwić się, jak na magiczne wydarzenia bohater opowiadania zdołał reagować w najzwyklejszy, a dla nas w rzeczy samej zupełnie nieoczekiwany, sposób. Zapewne takie zdziwienie nie musiałoby być złe. Wręcz zbawienne mogłoby być. I wtedy z kropki wielokropek… Dlaczego bowiem nie odwrócić sytuacji? Dlaczego bać się myśli, że świat przedstawiony przez Mehisa Heinsaara w 1983 jest światem zwyczajnym, „naszym” – i tylko, lub aż, niezwykłe jest jego postrzeganie?
Taki, biegunowy w swej istocie, przyczynek do dalszych rozważań ze wszech miar jest pożądany i głęboko poprzez treść opowiadania uzasadniony. Choć, rzecz jasna, może nastręczać wiele trudności. Skazuje on bowiem na trudny do zdefiniowania stan „sprzecznego napięcia”, balansowania między realnością a ułudą. Wprowadza niespotykaną relację krzyżowania się „jawnego” i „magicznego” sposobu postrzegania rzeczywistości. Niejako zawiesza gdzieś pomiędzy odbiorem świata przewidywalnym, czyli logicznym wedle naszych wyuczonych oczekiwań, a odbiorem przenicowującym zakorzenioną w świadomości zależność przyczyny i skutku.
Spodziewałem się zobaczyć coś niewiarygodnego1
Dziwne kryteria niewiarygodności przyjmuje bohater opowiadania 1983. Jak najbardziej wiarygodne bowiem było dla niego ogłoszenie o pracy kucharza dla czarowników, umieszczone w zwykłej gazecie. Serwowanie czarownikom kolacji – takoż. Mało tego- czarownicy jedzący jego niewyobrażalnie źle przyrządzone danie, mówiący, że „ależ dzisiaj wiało na Madagaskarze”, rozczarowali! Obecność w domu gęstej mgły, która miałaby wlecieć tam przez otwarte okno i to w godzinach popołudniowych, ani przez chwilę nie prowokowała myśli o pożarze, ani przez ułamek sekundy nie wydała się nieprawdopodobna. Wiadomość o zostaniu czarownikiem zaledwie go „rozbudziła”, co było reakcją bez reszty naturalną, gdyż przekazana została wczesnym rankiem.
To, co dla zwykłego człowieka wydaje się niewiarygodne, nieprawdopodobne, a wręcz magiczne, dla wykreowanego przez Heinsaara bohatera nic wstrząsającego, godnego zadziwienia w sobie nie ma. Ludzkie reakcje są mu obce. Inaczej bowiem patrzy na świat. Jest oswojony z nienaturalnymi dla ludzi zjawiskami. Potrafi je widzieć, współistnieć z nimi. Lecz to go od ludzkiego spojrzenia na świat oddala. Tak, jak dla nas niewyobrażalne jest jednowymiarowe malarstwo, tak dla niego nieosiągalne się staje jednowymiarowe postrzeganie rzeczywistości. Pierwiastki „jawny” i „magiczny” stale muszą się przenikać.
Ludzie przystawali i oglądali mnie
Bohater Heinsaara jest po prostu dziwny. Dziwność jego wynika z tego, że świat go nie zaszufladkował, nie zaraził uniwersalnym estetyzmem, nie wtłoczył w konwencje, normy zachowań społecznych, w ogóle pozostawił poza szeroko rozumianym społeczeństwem. Stał się on przez to do szpiku kości, do nitki samotny. Chyba aż tak samotny, że samotności nie odczuwa. Jest sam w sobie. Wiele również pozostało w nim z dziecka. Wiele, mierząc naszą miarą, z szaleńca.
Zawilgocone, zaniedbane mieszkanie, w którym „po podłodze pełzały wielkie pojedyncze ślimaki, pod sufitem brzęczały pszczoły”…jemu się spodobało. Zbyt duże i niewygodne buty również przypadły mu do gustu. Po pierwszej kolacji, przyrządzonej dla czarowników, która – co nie ulega wątpliwości – przyniosła ze sobą wiele niewiarygodnych doznań, stwierdził najzwyczajniej w świecie, że „życie właśnie takie jest”. Nie zauważał nic dziwnego w tym, że ludzie wytykali go palcami, gdy – zapewne bardzo zaniedbany, w za dużych butach i szlafroku – wałęsał się po Nowym Jorku. Nawet nie przypuszczał, że mogłoby to wywołać poruszenie: „(…) przyglądałem się ludziom, a oni przyglądali się mi”. Dalece zaawansowana nieżyciowość ujawniła się także przy zakupach: węgorze, kosz krewetek, połeć bekonu, kilo cynamonu, pół kilo wanilii… Majątek- raz, bezmyślność- dwa! Przy przygotowywaniu kolacji dla czarowników węgorze i krewetki „wywalił po prostu na stół”, z którego – żywe jeszcze ryby – ześlizgiwały się. (Dla wzmocnienia estetycznych wrażeń nadmienię, ze węgorze żywią się padliną).
Zdążyłem jeszcze uderzyć głową o framugę drzwi
Był bezczynny. Tak naprawdę sam z siebie nie robił nic. Ogłoszenie o pracę zauważył szczęśliwym zbiegiem okoliczności, „siedząc w kiblu”. Gotowanie polegało właściwie na wrzuceniu wszystkiego do pieca. Okno tak brudne, że od ściany różniło się tylko ramą, prowokowało go nie do umycia szyby, lecz do rozmyślania nad jednowymiarowym malarstwem… Przez pół roku bezrobocia jeździł metrem i oglądał wystawy. Na buty natrafił przypadkiem, a zaczął stepować, bo ze złości nie potrafił już nic robić. „A niech idą” – rzekł, gdy węgorze ześlizgiwały się ze stołu. Prowadzony przez czarowników, którzy znikali za kolejno mijanymi rogami ulic, szedł dalej przed siebie, ani myśląc, czy nie skręcić za którymś i nie zapytać, dokąd idą.
I właśnie te bezczynności przynosiły błogosławiony skutek. To unoszenie się na powierzchni wydarzeń okazywało się dobre i cenne: z pustej bezmyślności stawało się na poły śmiesznym, na poły mistycznym działaniem. Idąc bezmyślnie przed siebie, trafił do celu. Stepując zarabiał duże pieniądze. Psując każdą potrawę, zdobył przychylność czarowników.
Heinsaar stworzył bohatera, który tak zwyczajnie był. I to było w nim „najmagiczniejsze”.
Za kwadrans wyruszamy w drogę
Zwyczajnie przyjmowany niezwyczajny świat, czy zwyczajny świat niezwyczajnie przyjmowany? Od teraz miejsce siedzenia zależy od punktu widzenia. Dlaczego więc nie odpowiadać nie, gdy chcą nas zamienić w krzesło? Dlaczego nie uświęcić szarej codzienności najmagiczniej zwyczajnym spojrzeniem? Może to jedyny ratunek przed wariactwem świata i naszym własnym.
Przebić się na drugą zwyczajności stronę. Po prostu. Stać się jednym z nich.
Przypisy:
1. Śródtytuły są cytatami z opowiadania Mehisa Heinsaara 1983.