Estonia to niemal mój drugi dom. Z jednej strony na krócej lub dłużej zaglądam tam właściwie co roku (od 2008, plus jeden osierocony rok trochę wcześniej), z drugiej strony kraj ten pochłania prawdopodobnie połowę mojego czasu spędzanego w Polsce, czy którymkolwiek innym kącie świata. Nie planowałem tegorocznego wyjazdu, ale jak to z nieplanowanymi rzeczami bywa, zaskakują, było wspaniale.
Powodem tegorocznego wyjazdu był element programu estońskich obchodów 100-lecia niepodległości i estońskiej prezydencji, które przypadają na rok 2018 (sic!). Wiosną otrzymałem z Ambasady Estonii w Warszawie informacji, że jest „coś dla mnie”. To coś to wizyta studyjna dla młodych dziennikarzy. Wysłałem dokumenty, uciąłem sobie pogawędkę rekrutacyjną i jakiś czas później otrzymałem potwierdzenie mojego uczestnictwa w programie „100 przyjaciół Estonii”.
Poprosiłem o wylot przyspieszony o kilka dni. Wizyta wypadła niemal dokładnie w tym samym czasie, co ubiegłoroczna. Rytm poprzedniej wyprawy wyznaczały opady deszczu (tu i tu można przeczytać relację). Tym razem nie deszcz, a lejący się z równą intensywnością żar z nieba. Dzięki dodatkowym dniom mogłem zaaklimatyzować się wędrując po wyspie Naissaar, wizytując Tartu, siedząc na Linnahall sącząc piwo, czytając lektury i wnikliwie obserwując słońce zapadające za Patarei.
Od niedzieli do niedzieli uczestniczyłem natomiast we wspomnianym programie. Kiedy mój 12-dniowy pobyt w Estonii chylił się ku końcowi, czułem jakbym spędził na północy co najmniej trzy razy więcej czasu. Czego tam nie było, co się tam nie wydarzyło! W tym miejscu powinien pojawić się wspaniały opis pozostałych 24 nowych przyjaciół Estonii (i organizatorów programu!), spotkań, przygód, wypraw, żartów itd., ale mamy na Facebooku grupę, na której wylewamy swoje wspomnienia całymi wiadrami, gdzie powstają godne wszystkich amerykańskich prezydentów, pełne ciepłych i tęsknych słów przemówienia. Nie napiszę też wiele o Estonii, bo ta jest niezmiennie piękna (no wspomnę jedynie, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu obejrzeć wschód słońca na bagnach) – spójrzcie tylko na załączone zdjęcia!
Dodam tylko, że momentami cieszyłem się jak dziecko (nie powiem dlaczego), co pewnie na estońskiej ziemi już się nie powtórzy, więc wartość tej radości podwójna. Najlepsze co mi się przytrafiło od dawna.
PS. Estonia, promując swoje wdzięki, używa hasła „Positively surprising”.
Hasła przedniego używają, to fakt, a zdjęcia brzasku – to coś wspaniałego…
Zdjęcia tylko w części pokazują piękno wschodu słońca nad bagnami. Koniecznie trzeba się wybrać!
To wygląda, bo ja wiem… – jak wyjęte kadry z kilku filmów Andrieja Tarkowskiego (dopiero całkiem niedawno dowiedziałem się, że jego „Stalker” powstawał m.in. w Tallinie, gdzie pewne miejsce przy rzecce do tej pory jest nienaruszone i jest odwiedzane przez turystów i fanów tego filmu), a przede wszystkim ze „Zwierciadła” chyba, no i raczej z „Ofiarowania” nakręconego w Szwecji oraz „Nostalgii” we Włoszech. Widać na nich potegę przyrody i krajobrazu, jej bezkresność, ale i coś tajemniczego – niezbadanego. Całość jest jak mistyczne doświadczenie. :)
Bardzo bym chciał kiedyś odwiedzić Estonię, którą na swój sposób jestem zafascynowany od jakiegoś czasu… :)