Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
736

Rozdział VIII. Uniwersytet w Dorpacie

Szesnastego kwietnia, czyli następnego dnia po śledztwie przeprowadzonym przez sędziego w karczmie „Pod Złamanym Krzyżem”, po dziedzińcu Uniwersytetu w Dorpacie, jednym z główniejszych miast Inflant, przechadzała się grupka pięciu czy sześciu młodych studentów, prowadzących między sobą ożywioną dyskusję. Chodzili w tę i z powrotem, a piasek trzeszczał pod ich długimi butami. Talie ściśnięte mieli skórzanymi pasami, a jaskrawe czapki zsunęli zawadiacko na ucho.

– Co do mnie – mówił jeden z nich – to gwarantuję za świeżość szczupaków, które pojawią się dzisiaj na stole. Tej nocy złowione zostały w rzece Aa25. Jeśli chodzi o stroemlingi26, które dostarczyli rybacy z Oesel27, i za które słono zapłaciłem, to łeb urwę każdemu, kto będzie twierdził, że nie są przepyszne, zwłaszcza z dobrym kieliszkiem kminkówki!
– A ty, Siegfriedzie? – zapytał najstarszy ze studentów.
– Ja – odparł zapytany – ja zająłem się dziczyzną, i kto będzie utrzymywał, że moje jarząbki i głuszce nie są doskonałe, będzie miał ze mną do czynienia!
– Domagam się wspaniałych pochwał za wędzone i pieczone szynki oraz za pierogi – dodał trzeci. – Niech zginę, jeżeli kiedykolwiek jedzono lepsze faszerowane ciasto! Szczególnie polecam je tobie, kochany Karlu!
– Dobrze – odparł student, którego towarzysz nazwał po imieniu. – Dzięki tym wszystkim wspaniałym rzeczom godnie możemy obchodzić święto Wszechnicy… Pod jednym wszakże warunkiem, że nie zakłóci go obecność tych Słowiano-Moskwiczo-Rosjan…
– Nie! – krzyknął Siegfried. – Żadnego z tych, którzy zbyt wysoko zaczynają nosić głowy!
– A którym potrafimy je przygiąć na wysokość brzucha! – odparł Karl. – Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na Jana, którego oni uważają za przywódcę. Postaram się wskazać mu, gdzie jest jego właściwe miejsce, jeżeli nadal będzie się wywyższał! Przeczuwam, że lada chwila dojdzie między nami do jakiegoś starcia. Nie wyjechałbym spokojnie z Dorpatu, gdybym go przedtem nie upokorzył i to wobec wszystkich Niemców, na których zdaje się spoglądać z góry!
– Jego i Gospodina, jego dobrego przyjaciela! – dodał Siegfried, wygrażając pięścią w drugą stronę placu.
– Gospodin i wszyscy inni, którzy chcą stać się naszymi panami! – krzyknął Karl. – Zobaczymy, czy tak łatwo im pójdzie z narodem germańskim!
Słowianin, to znaczy niewolnik28, i my postawimy te dwa rymy na końcach wierszy naszego „hymnu inflanckiego”, który zaraz im zaśpiewamy…
– Śpiewać rytmicznie, po niemiecku! – zawołał Siegfried, podczas gdy jego kompani wydali potężny okrzyk „hoch29!”.

Widać z tego, że młodzieńcy przygotowali nie tylko wspaniałą ucztę z okazji planowanego święta, ale także chcieli je jeszcze uświetnić, prowokując konflikt, a może nawet kłótnię ze studentami pochodzenia słowiańskiego. Byli to ludzie skorzy do zaczepki, szczególnie Karl, który, z racji swej pozycji społecznej i noszonego nazwiska, wywierał silny wpływ na swoich kolegów i mógł wciągnąć ich w jakiś pożałowania godny zatarg.

Kim zatem był ów Karl, narzucający swoją władzę części społeczności uniwersyteckiej, ten młodzieniec o odważnym, ale zarazem mściwym i kłótliwym charakterze, wysoki, o ognistorudych włosach, twardym spojrzeniu, złośliwym wyrazie twarzy, ciągle dążący do wysuwania się do przodu?

Karl był synem bankiera, Franka Johausena. W tym roku powinien skończyć studia na uniwersytecie i za kilka miesięcy powrócić do Rygi, gdzie miał otrzymać posadę, naturalnie w banku swego ojca i stryja.

A kim był Jan, wobec którego Karl i Siegfried nie kryli swoich wrogich zamiarów? Czyż nie rozpoznaliście w nim syna Dymitra Nikoliewa, profesora z Rygi, tak mogącego liczyć na swego kolegę Gospodina, podobnie jak on pochodzenia słowiańskiego, jak Karl Johausen na swego kolegę Siegfrieda?

Dorpat, stare miasto hanzeatyckie, został założony przez Rosjan w roku 1750. To jest pewne, chociaż niektórzy historycy chcieliby przesunąć datę jego założenia do tego sławnego roku tysięcznego, w którym miał nastąpić koniec świata30.

Choć można mieć wątpliwości co do daty narodzin miasta, jednego z najpiękniejszych w guberniach nadbałtyckich, to nie ma ich jeśli chodzi sławny dorpacki uniwersytet, założony w roku 1632 przez Gustawa Adolfa31, zreorganizowany w roku 181232 i funkcjonujący w tej postaci do dnia dzisiejszego. Według relacji niektórych podróżników można Dorpat porównać do pewnego miasta nowożytnej Grecji i wydaje się, że jego budowle w całości zostały przeniesione ze stolicy króla Ottona33.

Dorpat nie jest miastem handlowym. Dominują tu studenci uczący się na uniwersytecie, zjednoczeni w korporacjach – lepiej powiedzieć „nacjach” – które są wrogo do siebie nastawione. Na podstawie powyższego zdarzenia można stwierdzić, że namiętności pomiędzy elementem słowiańskim i germańskim są tu równie żywe, jak pomiędzy ludnością innych miast Estonii, Inflant i Kurlandii. Wynika z tego, że w Dorpacie jest spokojnie dopiero w czasie wakacji uniwersyteckich, czyli wtedy, gdy upały nie do wytrzymania zmuszają studentów do wyjazdu do swoich rodzinnych domów.

Znaczna ilość studiujących – około dziewięciuset – wymaga zatrudnienia siedemdziesięciu dwóch profesorów prowadzących wykłady z różnych dziedzin nauk ścisłych i humanistycznych, oczywiście wykłady w języku niemieckim. Utrzymanie całości kosztuje dość znaczną kwotę, to jest dwieście trzydzieści cztery tysiące rubli. W bibliotece uniwersyteckiej, jednej z największych i najbardziej uczęszczanych w Europie, znajduje się ponad cztery tysiące woluminów.

Jednakże Dorpat nie jest tak zupełnie pozbawiony handlu. Jego położenie geograficzne jest dogodne, bowiem przecinają się tam główne drogi guberni nadbałtyckich. Miasto znajduje się dwieście kilometrów od Rygi i zaledwie sto trzydzieści kilometrów od Petersburga. Zresztą, czyż potrafiłoby ono zapomnieć, że kiedyś było jednym z najbardziej kwitnących miast Hanzy? Cały handel, taki jaki on jest, znajduje się w rękach niemieckich. Ogólnie biorąc, Estowie stanowiący rdzenną ludność, mogą pracować tylko jako robotnicy, pomocnicy czy służba.

Dorpat jest malowniczo położony na wzgórzu, wznoszącym się na południowym brzegu rzeki Embach. Długie ulice przecinają jego trzy dzielnice. Turyści mogą zwiedzać obserwatorium, katedrę w stylu greckim i ruiny gotyckiego kościoła. Nie bez żalu opuszczają też alejki ogrodu botanicznego, cieszącego się dużym uznaniem.

Tak jak wśród ludności Dorpatu, tak i w społeczności uniwersyteckiej tego miasta przeważał element germański. Na dziewięciuset studentów można się było doliczyć zaledwie pięćdziesięciu pochodzenia słowiańskiego. Wśród nich pierwszorzędną rolę odgrywał Jan Nikoliew. Koledzy uważali go jeżeli nie za przywódcę, to przynajmniej za swego rzecznika w sporach, którym mądrość i powaga rektora nie zawsze umiała się przeciwstawić.

Tego właśnie dnia, kiedy Karl Johausen i jego sprzymierzeńcy przechadzali się po placu, rozmawiając w wiadomy nam sposób o zdarzeniach mogących zakłócić ich święto, druga grupa studentów, prawdziwych Rosjan z serca i z urodzenia, dyskutowała na ten sam temat w innym kącie podwórza.

Między nimi wyróżniał się jeden młodzieniec, mający około osiemnastu lat, silnej budowy ciała, wzrostu nieco wyższego niż średni, o bystrym i szczerym spojrzeniu, miłym wyrazie twarzy, policzkach pokrytych dopiero co rodzącym się zarostem, objawiającym się nad wargą w postaci cienkiego wąsika. Od pierwszego wejrzenia młodzieniec ten budził sympatię, chociaż wyglądał poważnie – jak jeden z tych zapaleńców, pracusiów już owładniętych troską o przyszłość.

Jan Nikoliew kończył drugi rok studiów na dorpackim uniwersytecie. Łatwo go było rozpoznać po uderzającym podobieństwie do jego siostry Ilki. Były to dwie natury poważne i rozsądne, przeniknięte poczuciem obowiązku, może nawet zbyt wielkim jak na ich młody wiek. Zrozumiałe jest więc, że swoją żarliwością, z jaką bronił idei słowiańskich, musiał wywierać pewien wpływ na kolegów.

Przyjaciel Nikoliewa, Gospodin, pochodził z bogatej rodziny estońskiej z Rewla. Chociaż był od niego o rok starszy, w jego poczynaniach było dużo mniej stateczności i powagi. Bardziej był skłonny do ataku niż do umiejętnej obrony, spragniony rozrywek, zapalony do ćwiczeń sportowych, obdarzony dobrym sercem. Jan, do którego żywił szczerą przyjaźń, zawsze mógł na niego liczyć.

O czym mogli rozmawiać ci młodzi ludzie jeśli nie o przygotowaniach do święta uczelni, którym pasjonowały się wszystkie korporacje uniwersyteckie? Gospodin, tak jak zwykle był czynić, rzucał się z zapalczywością i z wrodzoną gwałtownością, nad którą Jan nadaremnie starał się zapanować.
– Tak! – krzyczał – ci Szwabi domagają się wyłączenia nas z udziału w święcie uniwersyteckim! Nie przyjęli składki, abyśmy nie mieli prawa w nim uczestniczyć! Poczytaliby sobie za hańbę trącać się z nami kieliszkiem! Lecz nie wiadomo, czy ich posiłek nie skończy się jeszcze przed deserem! – Zgadzam się, że to jest oburzające – odparł Jan. – Jednakże czy opłaca się szukać z nimi zwady? Uparli się, by świętować w swoich gronie? Niech i tak będzie! Zabawmy się w swoim, kochany Gospodinie, gdzie nie mniej wesoło będziemy opróżniać puchary na cześć uniwersytetu!

Tymczasem Gospodin nie pojmował tego w ten sposób. Jego zdaniem pogodzenie się z tą sytuacją oznaczałoby rejteradę i dlatego znów uniósł się gniewem, egzaltując się własnymi słowami:
– Wiemy Janie – wołał – że jesteś rozsądny, a nikt nie wątpi, iż masz tyle samo rozsądku, co i odwagi! Jeśli chodzi o mnie, to nie jestem rozważny i nie zamierzam takim być! Uważam, że postępowanie Karla Johausena i całej jego bandy obraża nas wszystkich i czegoś podobnego dłużej nie ścierpię! – Zostaw w spokoju tego Karla, to Niemiec… – odparł Jan Nikoliew. – Nie przejmuj się jego słowami ani tym, co robi! Za kilka miesięcy on i ty opuścicie uniwersytet i mało jest prawdopodobne, że jeszcze kiedykolwiek się spotkacie, przynajmniej w sytuacji, gdzie stawką będzie kwestia pochodzenia i przynależności rasowej…
– To bardzo możliwe, mądry Nestorze! – odciął się Gospodin. – Pozazdrościć ci takiego panowania nad sobą! Byłbym jednak niepocieszony, gdybym przed odejściem stąd nie dał dobrej nauczki temu Karlowi Johausenowi!
– Zrobisz jak zechcesz – uspakajał go Jan. – Obiecaj mi tylko, że przynajmniej dzisiaj nie będziesz go prowokował bez powodu.
– Bez powodu?! – krzyknął zacietrzewiony młodzieniec. – Ależ mam ich tysiące: jego twarz, która mi nie odpowiada, zachowanie, które mnie drażni, dźwięk jego głosu, który mi się nie podoba, jego pogardliwe spojrzenie, postawa pełna wyższości, którą przybiera zawsze, nawet wobec swych rodaków, uważających go za głowę korporacji!
– Wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia, Gospodinie – stwierdził Jan, obejmując swego kolegę odruchowo w przyjacielskim geście. – Dopóki nie znieważono nas wprost, ja nie widzę żadnej przyczyny prowokacji! Gdyby jednak coś takiego się zdarzyło, nie oglądałbym się na nikogo i sam bym odpowiedział… Możesz być tego pewny, mój przyjacielu!
– A my poszlibyśmy razem z tobą, Janie – potwierdzili zgromadzeni wokół młodzi ludzie.
– Wiem o tym – odezwał się nieustępliwy Gospodin – lecz dziwię się, że Jan nie znalazł się na celowniku Karla…
– Co chcesz przez to powiedzieć, Gospodinie?
– Chcę powiedzieć, że my tylko w szkole rywalizujemy z tymi Niemcami, podczas gdy Jan Nikoliew ma jeszcze inne porachunki z Karlem Johausenem!

Jan doskonale wiedział, do czego Gospodin robi aluzję. Rywalizacja Nikoliewa i Johausenów w Rydze znana była wszystkim studentom uniwersytetu.
Wiedziano, że przywódcy tych rodzin stanęli, jeden przeciw drugiemu, do walki o zdobycie władzy na tym terenie; ten pierwszy skłoniony przez opinię publiczną i zachęcany przez władze administracyjne do obalenia drugiego.

Gospodin postąpił bardzo nierozważnie, wykorzystując sytuację osobistą swego kolegi do przeniesienia na synów rywalizacji ich ojców. Niestety, kiedy ogarniał go gniew, nie umiał nad sobą panować i przekraczał wszelkie dozwolone granice.

Tymczasem Jan nic nie odpowiedział, tylko zbladł lekko na twarzy, jakby cała krew spłynęła mu do serca. Znalazł jednak dość siły, aby się opanować i, rzuciwszy tylko spojrzenie na drugi kraniec placu, gdzie przechadzała się grupka Karla Johausena, powiedział poważnym, nieco drżącym głosem:
– Nie mówmy o tym, Gospodinie. Nigdy do naszych sporów nie mieszałem nazwiska pana Johausena i dałby Bóg, żeby Karl umiał się powściągnąć względem mojego ojca, tak jak ja nic nie mówię o jego! Gdyby jednak nie zachował powściągliwości…
– Jan ma rację, a Gospodin jej nie ma! – odezwał się jeden ze studentów. – Nie przejmujmy się tym, co się dzieje w Rydze, ale lepiej zajmijmy się tutejszymi sprawami.
– Zgoda – odparł Jan Nikoliew, pragnąc skierować rozmowę na poprzedni temat. – Jednak nie czyńmy nic pochopnie i poczekajmy, jaki obrót przybiorą sprawy…
– A zatem, Janie – zapytał jeden ze studentów – sądzisz, że nie powinniśmy protestować przeciw zachowaniu się Karla Johausena i jego towarzyszy w sprawie wykluczenia nas ze świątecznego bankietu?
– Myślę, że, wyłączywszy jakieś nowe zdarzenia, powinniśmy okazywać zupełną obojętność.
– Niech i tak będzie! – zgodził się Gospodin, kręcąc głową bez przekonania. – Zobaczymy jednak, co na to powiedzą nasi koledzy… Przecież wszyscy są wściekli… Zapewniam cię, Janie…
– Dzięki tobie, Gospodinie!
– Nie, Janie, bowiem wystarczy jedno pogardliwe spojrzenie, jedno niewłaściwe słowo, by iskra spadła na prochy!
– W porządku, mój przyjacielu! – zawołał ze śmiechem Jan Nikoliew. – Prochy nie wybuchną, ponieważ postaramy się zatopić je w szampanie!

Sama rozwaga podsunęła tę odpowiedź najmądrzejszej z młodych głów. Jednak inni byli bardzo podnieceni. Czy posłuchają dobrej rady? Jak zakończy się ten dzień? Czy święto nie stanie się okazją do sprowokowania zamieszek? Jeżeli nawet prowokacja nie wyjdzie z ich strony, to czyż nie należało spodziewać się tego ze strony Niemców? Należało się tego obawiać.

Nie należy się zatem dziwić, że rektor uniwersytetu także zaczął się poważnie niepokoić zaistniałą sytuacją. Od pewnego już czasu zdawał sobie sprawę, że polityka, albo przynajmniej walka pomiędzy Słowianami i Niemcami, przeniesie się do środowiska studenckiego. Przeważająca większość żaków starała się podtrzymywać tradycje uniwersyteckie, te idee pielęgnowane od samego początku istnienia wszechnic. Rząd wiedział, że uczelnia jest żywym ośrodkiem oporu przeciw rusyfikacji guberni nadbałtyckich. Czy przewidywano, jakie będą konsekwencje rozruchów, które zdarzyłyby się przy tej sposobności? Wypadało mieć się na baczności. W przypadku gdyby ta stara i czcigodna uczelnia dorpacka stała się centrum zamieszek przeciw ruchowi wszechsłowiańskiemu, nie zdołałby jej ochronić nawet carski ukaz. Dlatego też rektor z wielką uwagą przypatrywał się nastrojom panującym wśród studentów. Także profesorowie, chociaż bardzo przychylni racjom niemieckim, obawiali się rozruchów. Czy można było przewidzieć, jak zachowa się zamieszana w konflikty polityczne młodzież?

W gruncie rzeczy tamtego dnia jedynym, który mógł mieć wpływ na wydarzenia, nie był rektor, lecz Jan Nikoliew. Jeżeli rektor nie potrafił wymóc na Karlu Johausenie i jego kompanach, żeby odstąpili od wykluczenia z uczty Jana i jego przyjaciół, to młody Nikoliew wymógł na Gospodinie i kolegach, że nie będą zakłócać święta. Nie będą się starali dostać się na salę bankietową. Nie będą odpowiadać pieśniami rosyjskimi na pieśni niemieckie – jednakże pod warunkiem, że nie zostaną sprowokowani lub obrażeni, bo czy ktoś może zapanować na głowami rozgrzanymi winem? Jan Nikoliew i jego towarzysze zbiorą się na zewnątrz, będą ucztować na swój sposób i tak długo nie będą reagować, dopóki nikt nie zakłóci ich spokoju.

Tymczasem dzień dobiegał końca. Studenci masowo zapełniali wielki plac przed uniwersytetem, bowiem był to dzień wolny od zajęć. Ponieważ nie było nic do roboty, przechadzano się więc grupkami, obserwowano, a czasami nawet wzajemnie się unikano. Ciągle istniała obawa, że jakieś mało znaczące wydarzenie stanie się przyczynkiem do prowokacji, która przerodzi się w zamieszki. Zdając sobie sprawę z panujących nastrojów, może byłoby lepiej zakazać obchodzenia tego święta? Czyż jednak zakazanie obchodzenia corocznych uroczystości nie podrażniłoby nadmiernie poszczególnych korporacji, nie dostarczyło pretekstu do rozruchów, których właśnie starano się uniknąć? Uniwersytet to nie gimnazjum, gdzie odsiaduje się kary i pisze karne zadania domowe. W przypadku wyższej uczelni w grę wchodziła jedynie relegacja, usunięcie przywódców, co byłoby trudną rzeczą dla władz uniwersytetu. Aż do czasu rozpoczęcia biesiady, którą wyznaczono na czwartą po południu, Karl Johausen, Siegfried i ich koledzy nie opuścili placu. W pewnym momencie rozeszła się pogłoska, że biesiada ma być odwołana – pogłoska zresztą nieprawdziwa, ponieważ, jak już wcześniej powiedziano, zakaz ten mógłby spowodować jakieś rozruchy. Ta plotka wystarczyła jednak aby pomiędzy grupkami zaczęła się nerwowa bieganina.

Jan Nikoliew i przyjaciele nie zamierzali przejmować się tym stanem rzeczy. Przechadzali się na uboczu, jak to zazwyczaj czynili, czasami mijając się z innymi studentami. Wtedy patrzono sobie prosto w oczy. Spojrzeniami rzucano wyzwania, których jeszcze nie pozwalały wymówić zaciśnięte usta. Jan był spokojny, udawał obojętnego, ale z jakże wielką trudnością udawało mu się powstrzymywać Gospodina! Ten, mimo oznak lekceważenia, nie odwracał głowy, nie spuszczał wzroku. Spojrzenia Karla i jego przenikały się jak ostrza szpad. Brakowało jedynie małej iskierki, aby wywołać spięcie, które niewątpliwie nie ograniczyłoby się jedynie do tych dwóch skłóconych ze sobą przeciwników.

Wreszcie rozległ się dzwonek wzywający na biesiadę. Kilka setek niemieckich studentów z Karlem na czele skierowało się do specjalnie dla nich zarezerwowanej auli. Wkrótce na dziedzińcu pozostali tylko Jan Nikoliew, Gospodin i około pięćdziesięciu studentów słowiańskich, czekających chwili, kiedy rozejdą się do swych domów lub do bursy.

Skoro nic ich tu nie trzymało mądrze by zrobili, opuszczając natychmiast plac. Takie było zdanie Jana Nikoliewa, ale na próżno starał się on przekonać do niego swoich kolegów. Wydawało się, że Gospodina i kilku innych trzymają w tym miejscu jakieś łańcuchy, a nawet przyciągani są ku sali biesiadnej jakimś magnesem.

Tak upłynęło dwadzieścia minut. Studenci przechadzali się w milczeniu, podchodząc pod otwarte na dziedziniec okna sali. Czego pragnęli? Posłuchać głośnych rozmów, które stamtąd docierały, i odciąć się, gdyby usłyszeli jakieś niestosowne słowa?

Doprawdy biesiadnicy nie musieli czekać na koniec uczty, aby przystąpić do spełniania toastów i śpiewania. Umysły ich wzburzały się w miarę opróżniania kolejnych kielichów. Poprzez okna widzieli Jana i jego kolegów i byli pewni, że ich słyszą. Zaczęły się więc przytyki i drwiny.

Jan jeszcze raz spróbował odwieść kolegów.
– Chodźmy! – powiedział.
– Nie! – odparł Gospodin.
– Nie! – powtórzyli inni.
– Nie chcecie ani mnie posłuchać, ani ze mną odejść?
– Chcemy posłuchać, co ci pijani Niemcy będą mówić, a gdyby się nam ich słowa nie spodobały, pójdziemy z tobą, ale do nich!
– Chodź, Gospodinie – nastawał Jan. – Żądam tego!
– Poczekaj! – odparł Gospodin. – Jeszcze kilka minut i zmienisz zdanie!

Z sali dochodziła coraz większa wrzawa, wybuchy zmieszanych głosów, trzaski trącanych kielichów, okrzyki i wiwaty, rozbrzmiewające jak strzały z kartaczownicy. Następnie chóralnie i na cały głos odśpiewano tę pieśń, ciągnącą się jednostajnie w takcie trzy-czwarte, cieszącą się poważaniem na niemieckich uniwersytetach:
Gaudeamus igitur,
Juvenes dum sumus!
Post jucundam juventutem,
Post molestam senectutem,
Nos habebit humus!34

Trzeba przyznać, że te słowa nie są bynajmniej radosne i pasują jedynie do uroczystości pogrzebowej. To tak, jakby śpiewać psalm De Profundis35 przy deserze! Mimo wszystko pasuje to do niemieckiego stylu.

Ale oto rozległ się jakiś głos mówiący te słowa:
O Rygo, któż uczynił cię tak wielką? Niewola Inflantczyków! Pewnego dnia zdołamy jednak wykupić twój zamek od Niemców i każemy im tańczyć na rozgrzanych kamieniach!

To Gospodin zaintonował z wielką energią pieśń będącą hymnem Inflantczyków. Następnie on i jego przyjaciele odśpiewali refren hymnu moskiewskiego Boże, chroń cara, mającego tak wielką i tak religijną wymowę.

Nagle otworzyły się drzwi sali. Setka studentów wyskoczyła na dziedziniec i otoczyła grupkę Słowian, w centrum której stał Jan Nikoliew. Nie potrafił on już powstrzymać kolegów, rozdrażnionych krzykami i gestami przeciwników. Chociaż nie było z nimi Karla Johausena – znajdował się bowiem jeszcze w auli – starali się głośnym śpiewem, przechodzącym w wycie, zagłuszyć swoim Gaudeamus igitur hymn rosyjski, którego mocarna melodia, mimo ich wysiłków, rozbrzmiewała ponad ich wrzaskami.

W pewnej chwili dwaj studenci – Siegfried i Gospodin – stanęli twarzą w twarz, gotowi rzucić się na siebie. Czy to właśnie oni mają rozstrzygnąć kwestie narodowościowe? Czy jednak ich towarzysze potrafią się zachować biernie? Czy sprzeczka ta nie zakończy się powszechną bójką, za którą odpowiedzialność spadnie na władze uniwersytetu?

Słysząc hałas wywołany przez biesiadników, rektor postanowił interweniować. Wraz z kilkoma profesorami, którzy doń dołączyli, biegał od grupki do grupki. Starał się uspokoić zacietrzewionych młodych ludzi, zanim dojdzie do rękoczynów. Lecz wszelkie usiłowania spełzły na niczym. Autorytet rektora już się nie liczył… Cóż mógł zresztą zrobić pośród „Germańców”, których liczba rosła w miarę jak opróżniała się aula? Jan Nikoliew i jego towarzysze, chociaż byli w znacznej mniejszości, też nie zamierzali się ugiąć pod groźbami i obelgami.

W tym momencie Siegfried zbliżył się do Gospodina ze szklanką w ręku i chlusnął mu na twarz jej zawartość. Był to przyczynek, który miał pociągnąć za sobą wiele innych zdarzeń.

Nagle dojrzano Karla Johausena, który pojawił się na podeście schodów. Wszyscy rozstąpili się, a syn bankiera skierował się ku grupce studentów, w której znajdował się syn profesora.

Trudno było w tej chwili opisać postawę Karla. Był spokojny, a w miarę jak zbliżał się do Jana z jego twarzy coraz wyraźniej biło lekceważenie i pogarda, tak że nikt nie miał żadnych wątpliwości, iż przyszedł tylko po to, aby rzucić swemu przeciwnikowi jakąś nową, straszną obelgę.

Po wielkim hałasie zapanowała jeszcze straszniejsza cisza. Zdawano sobie sprawę, że konflikt narastający między dwoma rywalizującymi korporacjami uniwersyteckimi objawi się gwałtownie w walce pomiędzy Janem Nikoliewem a Karlem Johausenem.

Tymczasem Gospodin, zapominając o postępku Siegfrieda, poczekał, aż Karl się przybliży, i ruszył, aby zagrodzić mu drogę.

Jan zatrzymał go.
– To moja sprawa! – powiedział spokojnie.

Rzeczywiście miał rację, mówiąc, iż dotyczyło to jego i tylko jego. Toteż, zachowując zimną krew, powstrzymał ręką kolegów, starających się wysunąć do przodu.
– Nie możesz mi przeszkodzić! – krzyknął Gospodin w przystępie gniewu.
– Chcę tego! – odparł Jan Nikoliew stanowczym, nieznoszącym żadnego sprzeciwu głosem.

Następnie, zwracając się do tłumu studentów, zawołał donośnie, aby wszyscy go usłyszeli:
– Jest was tutaj kilkuset, a nas zaledwie pięćdziesięciu! Zaatakujcie nas! Będziemy się bronić do końca! Pamiętajcie jednak, że zachowacie się jak nikczemnicy!

Odpowiedział mu okrzyk wściekłości.

Wtedy Karl dał znak, że chce mówić. Nastała znowu głęboka cisza.
– Zarzuciliście nam podłość!… Dobrze!… Czy znajdzie się wśród was choć jeden, który ośmieli się stanąć ze mną do walki!?
– My wszyscy! – krzyknęli Słowianie.

Jan wysunął się do przodu i powiedział:
– To moja sprawa, a jeżeli Karl sam szuka zaczepki, ja go wyzywam…
– Ty? – zawołał Karl z pogardą.
– Tak, ja! – odparł Jan. – Wybierz dwóch swych kolegów. Ja swoich już wybrałem.
– Ty… Ty się chcesz bić ze mną?
– Tak… Jutro, jeżeli teraz nie jesteś gotów. Nawet w tej chwili, jeśli tego chcesz…

Karl skrzyżował ramiona i, oglądając Jana od stóp do głów, powiedział:
– A więc już zdążyłeś wybrać świadków?
– Oto oni – odparł Jan, wskazując na Gospodina i drugiego studenta.
– I sądzisz, że oni się zgodzą?
– Już się zgodziliśmy! – krzyknął Gospodin.
– No cóż, lecz ja, Karl Johausen, nie mogę się zupełnie zgodzić na walkę z Janem Nikoliewem!
– Dlaczego, Karl?
– Ponieważ nikt nie bije się z synem mordercy!

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: