Gdzieś na przełomie XVIII i XIX wieku osiedlił się w Estonii niejaki Adam, biegle mówiący po francusku i niemiecku, nie wyjawiający swego pochodzenia. Zamieszkał w chacie w lesie i miejscowi zaczęli go nazywać Waldmann – Leśny Człowiek. Swoje pochodzenie i historię wyjawił tylko jakiemuś miejscowemu niemieckiemu baronowi, jednak związał go przysięgą, że przekaże ją, także pod przysięgą, swemu następcy. A ci, nawet już w XX wieku wciąż milczeli…
Adam ożenił się, jego syn ożenił się… Moja babka była Waldmannówną – prawnuczką Adama. Wyszła za mąż za profesora Ignacego Szantyra, Polaka, pracującego w dorpackim Instytucie Weterynaryjnym. W 1916 roku owdowiała. Wychowała dwie córki. Młodsza była moją Matką. Języka polskiego uczyła się na lektoracie w Uniwersytecie, prowadzonym przez Edwarda Kaplińskiego.
Trzeba teraz przypomnieć sobie sprawę Wileńszczyzny w latach 1920-40. Urodziłem się w Wilnie, w 1938 roku. Po zajęciu Wilna przez Sowietów i przekazania potem Wileńszczyzny Republice Litewskiej sytuacja Polaków stała się dość niedobra. Ponieważ moja Matka posiadała estoński paszport konsularny a również dobrze sytuowaną siostrę w Estonii – na wiosnę 1940 udało się mojej rodzinie wyemigrować do „spokojnej Estonii, w której nie będzie wojny”. Zamieszkaliśmy u ciotki w Jőgeva. Najpierw, jesienią tegoż roku znów znaleźliśmy się pod sowieckim panowaniem, zaś w czerwcu 1941 roku armia niemiecka zaczęła zajmować Estonię. Z tego okresu pochodzą moje pierwsze wspomnienia: jakiś pożar, biegający żołnierze, ogród, oficerowie kwaterujący w dużym pokoju… W tym czasie moi Rodzice przebywali w Tartu i na kilka tygodni działań wojennych przerwany był kontakt między nami. Ojciec będący technikiem budowlanym otrzymał pracę jako robotnik na budowie – nie znał bowiem języka estońskiego. Wszystkie sprawy załatwiała Matka. Pod koniec 1941 roku rodzice sprowadzili mnie do Tartu. Zacząłem chodzić do przedszkola pani Kassk (ul. Näituse – budynek w 2000 roku jeszcze istniał). Bardzo szybko zacząłem mówić po estońsku. Rok 1942 – długie godziny spędzane samotnie w pokoju gdy ojciec był w pracy a Matka stała w kolejkach…W 1943 urodziła się siostra. Na początku lata dostaliśmy przydział na mieszkanie (dotąd mieszkaliśmy na sublokatorce w krzywym pokoiku o powierzchni 14 metrów kwadratowych). Nawet je sobie obejrzałem, ale w czasie bombardowania budynek został zniszczony. Drugi przydział otrzymaliśmy później. Przenieśliśmy się do mieszkania na ul. Tähe. Dom istnieje do dziś. Zacząłem chodzić do innego przedszkola – na ul Aia (obecnie Vanemuise), którego właścicielką była pani Ramul. W tymże 1943 roku zaliczyłem jeszcze dur brzuszny i wycięcie ślepej kiszki. W lutym 1944 Niemcy ewakuowali nas do wsi Peedu (25 km na południe od Tartu): wysadzili na śnieg i odjechali. Dzięki dobrej znajomości języka estońskiego i niemieckiego moja Matka dotarła do miejscowego niemieckiego komendanta, który na początek ulokował nas u siebie w komendanturze i wydał rozkaz przydzielenia nam mieszkania. To mieszkanie to był stary młyn (Vana veski) – bez szyb i ze zrujnowanym piecem. Mój Ojciec, który był też dopiero kilka dni po operacji wyrostka jakoś sklecił ten piec, wstawił szyby i tak dało sie tę zimę przetrwać.Lato 1944 to moje najpiękniejsze lato w tym okresie. Było ciepło i mieszkaliśmy w pięknej okolicy. Opaliłem się na brązowo. W lecie przeprowadziliśmy się do willi niejakiego profesora Daniela, który w odpowiednim czasie wyczuł sytuację i wyjechał do Szwecji. Tu zastało nas kolejne wyzwolenie przez Armię Czerwoną. Dobrze, że cała moja rodzina, łącznie ze mną, mówiła płynnie po rosyjsku. W wiosce, w której chyba nikt po rosyjsku nie mówił to był duży atut. Pamiętam, bo sam słyszałem, jak pijany oficer powiedział, że przyjechał tu Estończyków wieszać (Я приехал сюда эстонцев вешать). W marcu 1945 wróciliśmy do Tartu. Nasze mieszkanie było „tylko trochę” splądrowane, tak że po wielkim sprzątaniu dało się tam nadal mieszkać. Ponieważ koniec wojny był już do przewidzenia – Ojciec zaczął załatwiać powrót do Polski. Mieliśmy wyjechać w kwietniu – a tu naraz ja i siostra pokryliśmy się wypryskami. Ospa wietrzna! Ostatecznie zezwolono nam na wyjazd ostatnim transportem, wieczorem 3-go czerwca. Jechaliśmy pociągiem z przystankami w Valga, Rydze, Daugavpils, Wilnie, Grodnie, Białymstoku, Warszawie-Pradze, Kutnie. Końcową stacją był Włocławek. Całą trasę przebyliśmy prawie błyskawicznie – w 9 dni.. Po wyjeździe z Rygi zostaliśmy aresztowani pod zarzutem wiezienia zbyt wielkiej ilości bagażu. Dozwolone było 40 kilogramów na osobę dorosłą i 20 – na dziecko. Sprawa była bardzo poważna, ale znów pomogła znajomość rosyjskiego i – oficer NKWD – Rosjanin z Wilna. Po prostu przeglądnął dokumenty przewozowe i stwierdził, że wszystko jest w porządku. W Grodnie była kontrola graniczna i wtedy zabrano nam wszystkie książki wydrukowane łacińskim alfabetem – jako niemieckie – w tym kilka estońskich, bardzo cennych…
W latach 50-ch moja Matka starała się jakoś do Estonii pojechać, jednak nie mając tam bliższych i znanych sobie krewnych – upatrzyła sobie kogoś, kto z Polski wrócił do Estonii. Jednak tamtejsza milicja nie zatwierdziła zaproszenia uznając, że pokrewieństwo jest wątpliwe (tu mieli rację), że jest … za daleko i ustnie dodali, że nie potrzeba aby się tu ktoś obcy kręcił. Tak więc moja Matka już swojej „Kodumaa” nie ujrzała.
Ponieważ miałem kontakty z estońskimi esperantystami – w czerwcu 1993 pojechałem pierwszy raz do Estonii. Było to niedługo po odzyskaniu przez ten kraj niepodległości i po uruchomieniu bezpośredniego kolejowego połączenia Warszawa-Tallinn (no, nie bardzo bezpośrednio, bo na granicznej stacji litewskiej trzeba było przesiadać się do pociągu szerokotorowego). Byłem kilka dni, zwiedziłem dość szczegółowo Tallinn, znalazłem też czas aby pojechać do Tartu i wioski Peedu. I tu uderzyło mnie, że mało, iż wszystkie miejsca mego zamieszkania odnalazłem bez czyjejś pomocy, to kilka razy, jakby zupełnie naturalnie, rozumiałem napisy na szyldach. Języka estońskiego przecież nie używałem przez cały miniony okres. Krótki pobyt w „rodzinnych stronach” wzbudził chęć lepszego poznania kraju. W następnym roku znów pojechałem do Estonii. Najpierw byłem kilka dni w Vősu – nadmorskiej miejscowości na wschód od Tallina. Tam zaprzyjaźnieni esperantyści obwieźli mnie samochodem po różnych miejscowościach – poprzez Viru Nigula, Kunda aż do Sillamäe niedaleko rosyjskiej granicy. Potem pojechałem do Kuressaare na wyspie Saaremaa. Wycieczkę zakończyłem kilkudniowym pobytem w Tartu. Miałem wtedy okazję zwiedzić „nasz” kościół katolicki, porozmawiać z proboszczem. Był to … Chilijczyk mówiący tylko po hiszpańsku i angielsku. Uczestniczyłem w „polskiej” mszy świętej podczas której były w użyciu cztery języki: polski („Pan z wami”), łacina, rosyjski – przy odczytywaniu psalmów, czytań i ewangelii (to czytał kleryk) i po angielsku – kazanie. Kazanie dość nieudolnie na rosyjski tłumaczyła jakaś pani.Obaj księża – proboszcz i wikary byli w Estonii dopiero trzeci miesiąc i mówili, że jest ciężko. Jeszcze był z nimi jakiś pomocnik o urodzie ludzi z rzeźb Majów i Azteków.
Trzy lata minęły i tuż po powodzi 1997 roku pojechałem ponownie. Tym razem uczestniczyłem w „Bałtyckim Obozie Esperanckim” w Haapsalu z udziałem uczestników z Finlandii, Szwecji, Polski, Łotwy, Litwy i… Węgier. W ramach obozu zwiedziłem szwedzki powiat w niedalekim rejonie i wyspę Hiiumaa. Potem znów Tartu. Kallaste, Tőrva.
Ostatni raz w Estonii byłem w 2000 roku. Zabrałem wtedy ze sobą swoją siostrę aby pokazać jej miejsca, których nie może pamiętać, bowiem wyjechała z Estonii mając dwa lata.
Tak więc przeżyłem to, czego moja Matka nie doczekała (zmarła w 1959) i co było moją pierwszą „podróżą życia”. Drugą „podróżą życia” życia był kilkudniowy pobyt w Wilnie w roku 2005 w ramach 90-go Światowego Kongresu Esperantystów. Miałem okazję – i bardzo z niej skorzystałem – zapoznać się z moim miastem rodzinnym. Ale to już całkiem inna historia – nie związana z Estonią.
25 kwietnia 2006 r.
Uzupełnienie po kilku latach
Od napisania artykułu „Wspomnienia Teodora Konopki: Co mnie wiąże z Estonią?” minęło kilka lat i oto w 2013 roku otrzymałem kilkanaście różnych dokumentów – listów i zdjęć, o których nawet nie myślałem. Dowiedziałem się rzeczy, o których mi rodzice nigdy nie powiedzieli. Należy zatem uzupełnić wspomniany artykuł.
Mój dziadek Ignacy Szantyr (1869-1916)był wykładowcą w Instytucie Weterynaryjnym w Tartu, ale profesorem nie był. Jego tytuł naukowy (!) to: Magister Nauk Weterynaryjnych, Uczony Kowal, prywat-docent. Cóż to takiego „uczony kowal”? Aż do końca II Wojny Światowej koń (i muł też) był podstawowym środkiem transportu wielu armii. W armiach służyły (i ginęły) miliony tych zwierząt. Stąd służby weterynaryjne posiadały całe rzesze lekarzy weterynarii specjalizujących się w chorobach koni. Szczególnie ważnym był stan kopyt końskich. Stąd ci „uczeni kowale” – specjaliści chorób kopyt końskich.
Gdy w 1940 roku moja rodzina opuściła Wilno i wyemigrowała do Estonii – mój Ojciec jechał z… brytyjskim paszportem! Zapewne ambasada brytyjska (może konsulat w Wilnie) takie dokumenty wydawała osobom, które pilnie potrzebowały z kraju się wydostać. Wspomnę tu tylko o japońskim konsulu w Kownie Chiune Sugihara, który wydał kilka tysięcy japońskich wiz litewskim Żydom ratując im życie.
I tak mój Ojciec jakimś cudem przetrwał niemiecką okupację mając „na sumieniu” dwa grzechy – był Polakiem i do tego z paszportem wrogiego kraju.
Zawsze trochę dziwiło mnie, że z Estonii do Polski jechaliśmy „tylko” 9 dni. Teraz dowiedziałem się, że to był transport „prywatny”, za który ludzie dość słono zapłacili. W ten sposób władze ZSRR wyciągały z ludzi pieniądze i dewizy. Transporty „państwowe” ciągnęły się tygodniami, miesiącami nawet.
Wspomniałem na początku opowiadania o niejakim „Waldmannie”. Teraz wiem, że osiedlił się w miejscowości Kodavere, nad jeziorem Pejpus.
Po przyjeździe do Estonii zamieszkaliśmy początkowo u siostry mojej Matki. Jej mąż, weterynarz Nikolai Vestmaa w czasie krótkiego panowania ZSRR w Estonii (lato 1940-lato 1941) wielu chłopom wydał zaświadczenia o niezdolności ich koni do służby w armii. Teraz dowiedziałem się, że już pod koniec tego okresu był poszukiwany przez NKWD. Ukrywał się… w wielkim stosie drewna opałowego. Na zdjęciu, które dołączam widać to drewno. Wychodził tylko w nocy aby coś zjeść i zobaczyć żonę i córkę.
W okresie okupacji niemieckiej (1941-1944) miejscowa prasa opisała go jako patriotę estońskiego, który szkodził władzy sowieckiej. Z taka opinią nie mial po co zostawać w Estonii. Uciekł z rodziną (żona, córka i syn) przedostatnim statkiem niemieckim do Niemiec. Po różnych perypetiach znalazł się w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Stąd, w 1949 roku – wyjechał do Australii.
Załączam również zdjęcie mojego dziadka Ignacego Szantyra w mundurze armii carskiej.
Myślę, że teraz ten artykuł jest pełniejszy i świeższy.
5 stycznia 2015 r.