Mehis Heinsaar
Któregoś wiosennego poranka pewien staruszek spacerował po parku w centrum N. Właściwie, to robił on tam swoją codzienną ósemeczkę. Trasa ta wryła mu się w pamięć tak, że mógłby ją przejść nawet z zamkniętymi oczyma, o ile by podjął taką wędrówkę.. Przeszedłszy około połowy swojej drogi, staruszek usiadł na parkowej ławce, aby dać nogom nieco odpocząć oraz by posłuchać świergotu paszkotów1. Paszkoty były jego ulubionymi ptakami. Postanowił, że na słuchanie ptaków poświęci piętnaście minut, ani chwili więcej, ani chwili mniej. Dokładność miał staruszek we krwi- już trzydzieści lat pracował jako dyspozytor.
Z lekko przekrzywioną na bok głową i z założonymi rękoma, patrzył w niebo słuchając śpiewu ptaków. Oprócz paszkotów zaczęły swój koncert także zięba, rudzik oraz oczywiście sikorki, których było pełno wszędzie dookoła. Pochłonięty słuchaniem ptaków staruszek nie zauważył, że zbliżył się do niego mały chłopiec. Mógł to być siedmio-dziewięciolatek, którego droga do szkoły wiodła również przez park, i który teraz wzdychając usiadł koło staruszka.
Gdy staruszek przeniósł wzrok z chmur na zegarek, skrzywił się nieco widząc chłopca na krawędzi ławki. „Powinienem był usłyszeć jak się zbliża”- pomyślał nieprzyjaźnie- „w moim wieku nie można narażać się na takie stresy”. Przyjrzał się więc sąsiadowi dokładniej. Chłopiec miał dużą i smętną głowę, ale za to z bardzo bystrymi błękitnymi oczami, które odważnie patrzyły w stronę staruszka. Ubrany był w ciemnoniebieski szkolny mundurek i niósł skórzany tornister. Chłopiec machał nogami nie cofając wzroku ze staruszka, nawet wtedy, gdy ten zmarszczył brwi. „Co za niegrzeczne dziecko,”- pomyślał- „ciekawe, że wcześniej go tutaj nie widziałem.”
„Chłopcze, czy nie boisz się, że w ten sposób spóźnisz się do szkoły?” spytał więc „Ja w tym wieku poruszałem się wyłącznie biegiem. O której w ogóle zaczynają ci się lekcje?”
Chłopiec tylko wzruszył ramionami i dalej machał nogami.
„Po pierwsze”- zezłościł się teraz staruszek jeszcze bardziej – „rozmawiając ze starszymi ludźmi nie macha się nogami. Po drugie, odpowiada się grzecznie, a nie wzrusza ramionami. A jak ty masz właściwie na imię?”
„Van Lindeberg”
„Van Lindeberg?” – staruszek z zakłopotaniem zmarszczył brwi „… Lindeberg… u nas takich nazwisk nie ma – chłopcze, jeżeli mnie teraz oszukujesz, strzeż się.”
„Na imię mam Van Lindeberg” – powtórzył chłopiec z poprzednim uporem – „a szkoła zaczyna mi się wtedy, kiedy sam zechcę”.
„Co za bezczelny gówniarz!” pomyślał staruszek ze złością i wzniósł wzrok z powrotem w niebo, by się już więcej nie zajmować bachorem. Starał się od nowa zagłębić w śpiewie paszkotów, lecz nie było to już takie proste.
Gdy po jakimś czasie staruszek zerknął w bok, chłopak wciąż tam siedział. Zaszła w nim jakaś zmiana. Ale jaka? Staruszek przyjrzał się chłopcu dokładniej- ciągle ta sama duża i smętna głowa oraz bezczelnie patrzące w jego kierunku błękitne spojrzenie. I język, który spomiędzy ust wystawał aż po szkolny krawat. Język. On mi pokazał język!- wybuchło nagle w głowie staruszka- i z powodu tej przykrości po prostu pojawiły mu się w oczach łzy. Błyskawicznie w jego głowie wyklarował się plan: „Między mną a chłopcem jest około półtora metra,” rozmyślał nerwowo „jeśli teraz , za jednym razem zerwę się na nogi i skoczę ku niemu, to mam go w garści.”
Chwilę potem targał już chłopca za włosy.
„Ze mną takie numery nie przejdą!” zaskrzeczał mu prosto do ucha. „Całe życie pracowałem w pocie czoła i służyłem ojczyźnie, a teraz – teraz przychodzi jakiś chłopczyna i myśli, że może sobie na wszystko pozwolić – ehhh, co za czasy nadeszły. Zaprowadź mnie zaraz tam, gdzie mieszkasz, a porozmawiam z twoimi rodzicami – o tym, jak to dochodzi do pokazywania starszym ludziom języka,” i staruszek zacisnął palce wokół nadgarstka tak, by chłopak nie mógł mu nawiać.
Chłopiec imieniem Van Lindeberg ugiął się pod wpływem uścisku staruszka, ale najwidoczniej nie zamierzał mu uciekać. I tak powędrowali przez poranny park w stronę śródmieścia. Siąpił ciepły wiosenny deszczyk, a większość idących z naprzeciwka uśmiechała się do nich, uznając prawdopodobnie staruszka i chłopca za dziadka i wnuka. Gdy doszli do centrum, szli dalej długimi, wąskimi, brukowanymi ulicami, przekroczyli Plac Ratuszowy, gdzie przedstawiciele służb oczyszczania miasta z dbałością zbierali nocne śmieci, i skręcili w dół przy starej aptece. W jednej z tych małych uliczek chłopiec przeprowadził staruszka pod jakąś sztabą i wystraszywszy stamtąd wielkie stado kotów, przez obskurne podwórko, wszedł do czteropiętrowej kamienicy. Tam wspięli się po skrzypiących, spiralnych schodach na trzecie piętro i zatrzymali się przed jakimiś brudnymi drzwiami, z których złaziła farba, a wycieraczka śmierdziała kocim moczem. Na drzwiach przykręcona była czerwona miedziana tabliczka, na której zaiste wygrawerowane było „Lindeberg”.
„Hmm, rzeczywiście, z co za rodzinką mamy tu do czynienia” pomyślał staruszek i zmarszczył nos. Chłopiec zapukał do drzwi, ale ponieważ nikt nie przyszedł otworzyć, wyjął z kieszeni duży klucz, który przypominał taki starodawny do piwnicy, wepchnął go do dziurki w zamku i przekręcił parę razy w prawo. Otworzył drzwi na oścież, patrząc wyraźnie swoimi jasnoniebieskimi oczami na staruszka.
„Proszę, niech pan wejdzie do środka” – powiedział lekko kłaniając się.
Staruszek nagle stał się ostrożny.
„Skąd ta nagła uprzejmość?” – pomyślał patrząc na chłopca pełen wątpliwości. Jednak ciekawość zwyciężyła, nacisnął klamkę i przestąpił próg. W nos uderzył go ciepły letni wietrzyk, a południowe słońce oślepiło go. Gdy oczy staruszka przyzwyczaiły się do światła, ujrzał zagadkowy widok tego miejsca. Zamiast bałaganu pijackiej meliny, co miał nadzieje zobaczyć, przed jego oczami rozpościerał się teraz bujny pejzaż pełni lata. Nieskoszona trawa, w której kwitło kropidło2 i oset oraz prastare dęby przemieszane z lipami, świerkami i wierzbami płaczącymi. Ścieżki układające się we wzorki i stawy o ciemnej wodzie, nad którą latały ważki. A w środku tej nonszalanckiej zieleni krzątał się szalony tłumek staruszków. Większość z nich podzielona była na mniejsze grupki, ale byli też tacy, którzy stali lub wałęsali się samotnie. Jedni wrzeszcząc puszczali po parku latawce, inni natomiast powłazili na gałęzie lub tylko siedzieli w wysokiej trawie badając uważnie parę robaków czy kwiatów. Inni znowuż rzucali na wydeptanym placyku żelaznymi kulkami, sprzeczając się przy tym, kto jest zwycięzcą, a kto przegranym. Za to w oddali, za niedbale skoszonym trawnikiem, oczom ukazywał się brudno-biały dworek, który kilku staruszków starało się upiększyć całkiem nienadającymi się do tego farbami. Ach, co to był za widok! Do tego spora część staruszków miała w rękach albo portfel albo reklamówkę, tak jakby przystanęli tu w parku tylko na chwilę, żeby zaraz znów powrócić do swoich przerwanych powszednich spraw.
„Gdzie ja do cholery trafiłem?” – zamamrotał pod nosem były dyspozytor i obrócił się, aby wrócić tą samą drogą. Jednak tam, gdzie przedtem znajdowały się drzwi, stał teraz wysoki mur obrośnięty pnączami dzikiego wina3. Czy na pewno przechodził przez mur? Staruszek pokręcił głową – nie, nie, takie żarty już go nie wyprowadzają z równowagi, w życiu radził już sobie z o wiele trudniejszymi problemami. Zrobił więc trzy kroki w stronę najbliższego staruszka, który żywiołowo dyskutował z pozostałymi. „Zapytam się ich o dokładne wyjaśnienie tej kwestii” postanowił. Jednak gdy podszedł się do rozmawiających, jeden z nich uderzył byłego dyspozytora ręką w ramię właśnie tak, jakby ten tego oczekiwał, a trzech pozostałych staruszków rozbiegło się śmiejąc się szeroko.
„Berek! Berek!” – przekrzykiwali się jeden przez drugiego – „Nowy staruszek jest berkiem! Czyż nie jest tak: złap mnie, jeśli potrafisz!”.
Uderzony zmarszczył brwi ze zdziwienia i starał się stukając palcem w skroń wywołać u rozbieganych staruszków skruchę, co powodowało tylko jeszcze większe salwy śmiechu. Był to jednak błąd, ponieważ teraz staruszek wkurzył się, a zezłoszczony zaczął lepiej używać rozumu. Z miną jakby to wszystko nic go nie obchodziło, zamierzył się na jednego grubego, sporo od siebie starszego mężczyznę i machnął ręką w jego kierunku. Ale grubas był zwinniejszy niż staruszek myślał i wykonał unik.
Wtedy rozpoczął się prawdziwy pościg.
Przypisy:
1. Paszkot (Turdus viscivorus) – ptak z rodziny drozdowatych, chroniony w Polsce.
2. Oenanthe crocata – silnie trująca roślina podmokłych łąk.
3. Parthenocissus quinquefolia – winobluszcz pięciolistkowy.
Źródło: Tłumaczenie Szymon Bijak